PROJEKTOWANIE NIEMOŻLIWEGO

Anna Cymer


Witold Lipiński, projekt prefabrykowanego domu jednorodzinnego; za: "Miękkie lądowanie", katalog wystawy projektów Witolda Lipińskiego w Muzeum Współczesnym we Wrocławiu, która odbywała się w dniach 22.2-24.4.2013

„To jest mały krok dla człowieka, ale wielki skok dla ludzkości” – miał 20 lipca 1969 roku powiedzieć Neil Armstrong, krocząc – jako pierwszy człowiek w dziejach – po powierzchni Księżyca. Uwieńczona lądowaniem na Księżycu misja Apollo 11 nie rozpoczęła (jak liczono) wielkiego podboju kosmosu, stała się jednak ważnym i symbolicznym momentem w rozwoju nauki. Ale nie tylko. Badania nad tym, jak dotrzeć na Księżyc i na inne planety odcisnęły swoje piętno także na… architekturze. Rozwijające się w podobnym czasie – w latach 60. – w USA i ZSRR programy kosmiczne oraz cały propagandowy szum, jaki wokół tych przedsięwzięć się oddziałały na pomysły i fascynacje architektów. Estetyka science-fiction, inspirowana wnętrzami statków kosmicznych, formami rakiet, futurystyczne pomysły na domy na innych planetach – wszystko to zaistniało w architekturze zarówno krajów tzw. Zachodu, jak i Wschodu. W obu częściach świata, niezależnie od położenia względem Żelaznej Kurtyny wizja podboju kosmosu rozpalała wyobraźnię wszystkich, także architektów.

W 1964 roku w Nowym Jorku odbyła się wystawa światowa EXPO. Do dziś uznawana jest za jeden z najbardziej wyrazistych przejawów architektury epoki podboju kosmosu. Podczas wystawy można było oglądać zbudowany we współpracy z NASA i Departament Obrony Space Park – pawilon tematyczny, prezentujący stand badań nad kosmosem oraz rozwój technologii, mających pomóc w jego zdobyciu. W krajach Zachodu, a szczególnie w USA fascynacja kosmosem objawiła się w architekturze na różne sposoby. Jedni projektanci tworzyli utopijne, futurystyczne wizje idealnych miast na Księżycu albo super-zaawansowanych pod względem technologicznych budynków – maszyn. Inni ekscytację lotami w kosmos przekuwali na swojskie formy codziennych zabudowań. Ten nurt otrzymał nawet swoją nazwę: to googie architecture, balansująca na granicy kiczu architektura o formach, będących swobodną zabawą formami, inspirowanymi epoką nowoczesnych technologii (googie narodziła się w czasach popularyzacji samochodów; kolejne zdobycze techniki tylko ją ubogacały). Pomiędzy tymi utopijnymi wizjami a radosną twórczością budowniczych prowincjonalnych stacji benzynowych i przydrożnych barów (tam najsilniej objawił się nurt googie) powstawały w pełni funkcjonalne gmachy, których formy uznaje się za echo marzeń o obecności człowieka w przestrzeni kosmicznej i estetyki rakiet. Jednym z takich obiektów jest budynek TWA Flight Center na lotnisku im. Johna F. Kennedy'ego w Nowym Jorku. Oddana do użytku w 1962 roku futurystyczna bryła – to projekt pochodzącego z Finlandii amerykańskiego architekta, Eero Saarinena.

Mniej typowym wcieleniem fascynacji lotami w kosmos, a zarazem przeglądem wyobrażeń o supernowoczesnej przyszłości była wymyślona przez słynny duet Hanna-Barbera kreskówka The Jetsons. Pierwszy odcinek serialu o rodzinie, żyjącej w XXI wieku została wyemitowana w 1963 roku.

W wyścigu o podbój kosmosu USA i ZSRR przez długi czas szły „łeb w łeb” (Związek Radziecki pierwszy wysłał człowieka w kosmos, jednak to Amerykanin postawił pierwszy nogę na Księżycu). I za Żelazną Kurtyną dawało się odczuć ekscytację kosmiczną ekspansją. Ta rywalizacja pomiędzy Wschodem a Zachodem miała ogromne znaczenie polityczne i propagandowe, a architektura była służącym im narzędziem. Od początku lat 60. pod Moskwą budowane było Kosmiczne / Gwiezdne Miasteczko – ośrodek badawczy i szkoleniowy, będący dowodem na zaawansowanie prac nad podbojem kosmosu. Centralnym punktem miasteczka był Centrum Wyszkolenia Kosmonautów im. J. Gagarina. 

Znanym i do dziś zbudzającym fascynację u wielbicieli architektury jest zbiór obiektów, wzniesionych głównie w latach 70. w kurortach na terenie różnych republik radzieckich, a utrzymanych z estetyce, będącej połączeniem brutalizmu i futuryzmu. Widowiskowe hotele nad Morzem Czarnym – to także dzieci epoki lotów na Księżyc i marzeń o podboju kosmosu.

W Polsce lat powojennych zajmowano się bardziej przyziemnymi problemami, jak choćby kwestią wciąż nie zaspokajającego potrzeb budownictwa mieszkaniowego. Ale mimo to, wśród tych doczesnych spraw działało grono architektów, których pomysły wykraczały daleko poza zmaganie się z codzienną rzeczywistością.

„Uważa się, że człowiek poszukuje jednocześnie ładu i rozmaitości, a nasz umysł potrzebuje kontrastujących ze sobą zmiennych form – także w procesie percepcji dzieł architektonicznych. Znużenie i emocjonalna obojętność pojawiają się, gdy w architekturze występuje zbyt wiele powtórzeń” – pisał w swojej książce pt. „Architektura” Wojciech Zabłocki. Ale jak kreować zróżnicowane pozbawione monotonii i pobudzające emocje formy w czasach, gdy każda twórcza działalność jest obwarowana zestawem państwowych przepisów i normatywów? 

Przez cztery dekady, od drugiej połowy lat 40. do połowy lat 80. proces projektowania architektonicznego był w Polsce właściwie w całości upaństwowiony. Nie istniały prywatne pracownie – architekci pracować mogli tylko w państwowych biurach projektowych; zmonopolizowana była produkcja materiałów budowlanych; gabaryty, metraże, a nierzadko i formy budynków nie zależały od potrzeb użytkownika czy wyobraźni i wiedzy architekta, ale od państwowych wymogów, zapisów w planach gospodarczych, decyzji urzędników. Choć na przestrzeni lat egzekwowanie tych regulacji się zmieniało (w zależności od sytuacji politycznej zaostrzało się lub liberalizowało), co do zasady pozostawało jednak niezmienne: architekci swoją twórczość projektową powinni byli mieścić w ramach ustanowionych państwowo normatywów i przepisów. 

Nie ma chyba jednak takich kodeksów, które zatrzymałyby ludzką wyobraźnię. Stąd też nawet wśród ograniczających regulacji, jakie na pracę architekta nałożył aparat państwowy Polski Ludowej i wtedy rodziły się projekty wizjonerskie, wyprzedzające swój czas albo przełamujące panujący schemat myślenia. Poza „głównym obiegiem” inwestycyjnym powstawały wizje futurystyczne albo przeciwnie, postulujące powrót do rozwiązań najprostszych. Jedne były wynikiem sprzeciwu wobec narzuconych modernistycznych normatywów, inne chęcią ucieczki w świat niekonwencjonalnych form, jeszcze inne rodziły się z chęci zaproponowania rozwiązań, mogących poprawić jakość życia, będących odpowiedzią na aktualne problemy. Ważną inspiracją był też rozwój technologii: po II wojnie światowej znacznie poszerzył się zasób możliwości technicznych, rozwiązań konstrukcyjnych, materiałów, jakimi mógł się posługiwać architekt (w Polsce wybór ten bywał niestety ograniczony). „Dla rybaków, penetrujących przybrzeżne wody archipelagu Utopii każdy wynalazek, nowa maszyna, usprawnienie produkcyjne stawało się złotą rybką, obiecującą spełnić wypowiedziane prośby. mieli poczucie, że w swe sieci zagarnęli złotych rybek tysiące; o pogodnej przyszłości przekonywały ławice nowych – granice składanych im „próśb” określały jedynie możliwości wyobraźni” – tak metaforycznie o fascynacji techniką pisał Jakub Wujek w książce „Mity i utopie architektury XX wieku”.

Projektowanie bez oglądania się na warunki i realia może rozwijać się w różnych sytuacjach. Jedne z najciekawszych, a zarazem bardziej postępowych wizji, dotyczących urbanistyki i architektury opracowywali polscy architekci w czasie II wojny światowej - podziemne pracownie architektoniczne działały przede wszystkim w Warszawie i wraz z przybywaniem zniszczeń opracowywały nie tylko wizje odbudowy, ale i modernizacji miasta. Piotr Biegański, członek powołanej przez Stefana Starzyńskiego Komisji Urbanistycznej (opracowywała kierunki rozwoju Warszawy po wojnie), a później szef Biura Odbudowy Stolicy wspominał, że nikt nie spodziewał się takiej skali zniszczeń Warszawy, projektanci postanowili jednak ten dramat wykorzystać – obrócić na korzyść miasta, modernizując nie tylko jego zabudowę, ale i urbanistykę. W czasie okupacji we wspomnianej Komisji Urbanistycznej, w założonej przez przedwojennych awangardzistów Pracowni Architektoniczno-Urbanistycznej, w Wydziale Planowania Miasta (to przedwojenna instytucja, które nie przerwała swojego działania), a także na konspiracyjnym Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej powstały dziesiątki wizji i opracowań tego, jak powinna wyglądać i działać odbudowana Warszawa. Część z powstałych wtedy propozycji została wykorzystana (np. przebieg trasy W-Z), wiele pozostało na papierze do dziś stanowiąc wzorzec nowoczesnego myślenia o mieście. Na tle zazwyczaj jednak futurystycznych i utopijnych wizji, szkicowanych w czasie okupacji w Warszawie wyróżniają się projekty Macieja Nowickiego dotyczące centrum Warszawy. Szczegółowo opisał je Piotr Kibort na łamach tomu, podsumowującego projekt „Synchronicity/Chwała miasta” z 2012 roku. Nowicki, którego błyskotliwą, międzynarodową karierę przerwała tragiczna śmierć, w czasie II wojny światowej rysował przyszłe centrum Warszawy, rozumiejąc problemy urbanistyczne wielkiego miasta w sposób wizjonerski, bo do dziś aktualny. „Podstawową cechą terenu centralnego dzielnicy biurowo-handlowej miały być różnice poziomów gruntu, wynoszące od 2,5 do 3 m, utworzone poprzez pozostawienie na miejscu nasypów z gruzu. Dawało to możliwość ukształtowania ciągów pieszych na innym poziomie niż trasy ruchu kołowego” – pisał Piotr Kibort. Choć mało kto wtedy myślał tak o mieście, Nowicki w latach 40. projektował zabudowę, biorąc pod uwagę walory widokowe: chciał, by sylweta miasta równie dobrze prezentowała się z punktu widzenia pieszego, jak kierowcy samochodu; sporą przestrzeń śródmieścia chciał też pozostawić dla pieszych. „Szkicom konkretnych rozwiązań dla miasta towarzyszył namysł teoretyczny nad funkcją i kształtem architektury we współczesnym społeczeństwie oraz sytuacją budownictwa po zniszczeniach wojennych” – dodaje Kibort, zaznaczając zarazem, że wizje Nowickiego były tyleż innowacyjne, co utopijne.

„(…) artyści, a architekci w szczególności, poddani byli działaniom wielu potężnych i sprzecznych sił. Z jednej strony wielkim projektem podejmowanym przez PRL była właśnie modernizacja. Z drugiej strony architektura i w ogóle estetyka były sprawami politycznymi, zależnymi od zmiennych strategii komunistycznej władzy. Do tego wszystkiego, przy całych swych modernizacyjnych ambicjach, PRL był krajem ubogim; ograniczone środki na równi z polityczną kontrolą limitowały urzeczywistnianie śmiałych wizji projektantów" – pisał Stach Szabłowski na łamach "Dziennika" przy okazji wystawy poświęconej Stanisławowi Zamecznikowi w Zachęcie w 2010 roku. PRL był państwem paradoksów, w którym odgórnie zadekretowana „innowacyjność i postęp” szły w parze z roku na rok rosnącymi ograniczeniami w doborze form czy materiałów. W latach 60. i 70. W Polsce rozstrzygnięto dziesiątki konkursów na nowe wizje centrów miast. Zwyciężały w nich propozycje odważne, tworzone z rozmachem (badacz architektury drugiej połowy XX wieku, T. Przemysław Szafer niejednokrotnie je krytykował za niedopasowanie do ekonomicznych możliwości kraju). Architekci rysowali strzeliste wieżowce wzdłuż szerokich arterii i odseparowane od ruchu kołowego pasaże dla śródmieścia Wrocławia, Krakowa, Bydgoszczy czy Zielonej Góry. Większość z tych marzeń o „wielkomiejskości” nie została zrealizowana; ich częściową materializację można zobaczyć w Warszawie (tzw. Zachodni Rejon Centrum Warszawy), Poznaniu (fragment zabudowy ulicy Św. Marcin) czy w centrum Katowic albo… poza granicami Polski. Bo jak zauważa T. Przemysław Szafer: „sukcesy w wielkich międzynarodowych konkursach stały się udziałem Polaków w dużej części właśnie przy projektowaniu miejskich zespołów centralnych”. Polskie zespoły odnosiły spore sukcesy, projektując zespoły śródmiejskie poza granicami Polski. Jak to obliczył Błażej Ciarkowski, tylko w latach 60. nasi projektanci z zagranicy przywieźli ponad 60 nagród z różnych międzynarodowych konkursów i przeglądów. „Wielki wysiłek włożony przez długie lata w rozwiązywanie trudnych i bardzo skomplikowanych centrów miejskich przyczynił się do wykształcenia dużej kadry projektantów” – zauważył Szafer. I za największy z tych międzynarodowych sukcesów uznał zwycięstwo polskiego zespołu w konkursie na centrum nowego miasta Espoo w Finlandii (autorzy: Jan Maciej Chmielewski, Janusz Kazubiński, Krzysztof Kuraś, współpraca: Janusz Foks, Sławomir Gzell, Jacek Cynke).

Projekt urbanistyczny miasta Espoo w Finlandii; za: prof. dr hab. arch. Sławomir Gzell, „Projektowanie urbanistyczne a tworzenie przestrzeni publicznej”, źródło: www.poznan.pl

Pozostając w kręgu dużych założeń urbanistycznych ciekawym przypadkiem utopijnego jak na swoje czasy projektu, ponadto będącego dowodem na ewolucję poglądów autora jest wizja Osiedla Stella w Tychach. Zaprojektowali je Hanna Adamczewska Wejchert i Kazimierz Wejchert, czyli autorzy całościowej wizji tego modernistycznego miasta. Oni też nieco ponad 20 lat po rozpoczęciu budowy Tychów zorientowali się, że dotychczas realizowane wizje osiedl nie sprawdzają się. Pod koniec lat 70. podjęci się więc opracowania zupełnie nowej koncepcji osiedla: „Celem projektu było danie odpowiedzi na pytanie, jak kształtować środowisko mieszkaniowe i mieszkalne obywatela polskiego w niedalekiej przyszłości po r. 1990, aby poprawić jakość życia w miastach” – pisali. Było to niezwykłe przedsięwzięcie, całkowicie różne od obowiązujących w tej dekadzie modeli budownictwa mieszkaniowego. Wejchertowie postawili na ludzką skalę, na dopasowaną do konkretnych potrzeb różnorodność, odejście od unifikacji, od prefabrykacji. Wielo- i jednorodzinne domy architekci rozstawili wzdłuż uliczek, tworząc pierzeje handlowo-usługowe oraz dbając o „właściwą relację „przestrzeni prywatnej” mieszkania do „przestrzeni społecznej”, przychylnej dla każdego mieszkańca”. Osiedle Stella nie powstało, ale projekt Wejchertów z dzisiejszej perspektywy wydaje się wyprzedzać znacząco swój czas, przeciwstawiając się blokowej, wielkopłytowej monokulturze i będąc zapowiedzią charakterystycznych już bardziej dla naszych czasów idei „Nowego Urbanizmu”.

„Awangardowa architektura i urbanistyka włącza się coraz bardziej w nurt postępu technicznego, ale nawet najciekawsze, najbardziej wnikliwe, a przy tym śmiałe projekty domu i miasta przyszłości tak długo będą trafiać w próżnię, dopóki nie wychowamy społeczeństwa w duchu rozumienia nowej skali zachodzących przemian – pisała w 1970 roku badaczka awangardowej architektury XX wieku, Izabela Wisłocka w książce Dom i miasto jutra. Z tymi słowami zgodziłby się pewnie Witold Lipiński, architekt-eksperymentator, który kilka ze swoich nietypowych wizji zrealizował. Jego dom własny, stojący w kameralnej, zabytkowej dzielnicy Wrocławia – Zalesiu, od początku istnienia (czyli od 1962 roku) był nawiedzany przez grupy zainteresowane zwiedzaniem nietypowej konstrukcji – do dziś zresztą dom wzbudza zainteresowanie. W wywiadach architekt kilka razy mówił o uciążliwościach związanych z takimi wycieczkami… Dom własny Witolda Lipińskiego przypomina igloo. Paradoksalnie ta oryginalna forma półokrągłej kopuły była w owym czasie tańsza w realizacji niż tradycyjny budynek; została też zaprojektowana tak, by zoptymalizować zużycie energii czy warunki termiczne wewnątrz. Lipiński jest autorem jeszcze innej budowli o nietypowym kształcie, kojarzonej ze statkiem kosmicznym, czyli Obserwatorium Meteorologiczne na Śnieżce (1966-1974), ale większość jego niezwykłych pomysłów pozostała na papierze. „Lipińskiego interesowała: chemia, botanika i szybownictwo. Albo inaczej: proces, zmienność, przepływ. Albo tak: równowaga, rozwój i przestrzeń. Architektura. Lipiński był zawodowym outsiderem. Zamiast kostki zbudował igloo. Zamiast modernistycznego bloku – spodek. Kiedy w latach 70. budowano więcej i szybciej – on skupiał się na energooszczędności i zieleni. Jak wszystko miało być standardem – on szukał indywidualizmu. Kiedy wokół niwelowano tereny pod nowe osiedla – on namiętnie wykorzystywał topografię” – pisał Łukasz Wojciechowski przy okazji wystawy, poświęconej architektowi w Muzeum Współczesnym we Wrocławiu w 2013 roku. Lipiński opracowywał kopulaste konstrukcje dla domów mieszkalnych czy gmachów użyteczności publicznej, dla obiektów o małej skali (np. futurystyczny kiosk kwiatowy) i dużych (np. zawieszone nad przepaścią górskie schronisko turystyczne, nakryte kolebkową powłoką betonową czy skomponowany z wielościennych segmentów niczym łazik, wysłany na księżyc Klub Energetyka w Bogatyni). Architekt eksperymentuje nie tylko z konstrukcjami, ale i materiałami – interesuje się możliwościami tworzyw sztucznych, ale i materiałów z odzysku (swój dom zbudował z cegły rozbiórkowej, a schody w nim – ze znalezionych w pobliskim parku pieńków), tworzy obiekty z modułów czy tymczasowe struktury pneumatyczne. Eksperymenty Lipińskiego bazowały na nowych możliwościach technicznych, ale nie były tylko konstrukcyjnymi popisami – zawsze ich celem było opracowanie funkcjonalnej przestrzeni uwzględniającej potrzeby potencjalnego użytkownika oraz kontekst przyrodniczy.

Witold Lipiński, Dom własny, Wrocław

Witold Lipiński, Obserwatorium Meteorologiczne na Śnieżce, CC BY-SA 3.0

Futurystyczne, eksperymentalne, utopijne projektowanie miało się zaskakująco dobrze w kraju pełnym obostrzeń i ograniczeń, dotyczących twórczości. Swoje na poły filozoficzne, utopijne wizje Linearnego Systemu Ciągłego oraz Formy Otwartej rozwijał tu intelektualista Oskar Hansen, futurystyczne i poetyckie zarazem wizje obracających się wieżowców i z innych planet rysował Jan Głuszak (na co dzień pracujący jako nocny stróż). Wojciech Zabłocki czy Wacław Zalewski projektowali zaprzeczające prawom fizyki konstrukcje z betonu, wiszące, falujące dachy i szklane ekspresyjne struktury, Jerzy Kuźmienko i Andrzej Fajans co prawda dopiero w latach 90., ale dokończyli budowę niezwykłego kościoła swego projektu (z konkursu z 1958 roku) - Sanktuarium Miłosierdzia Bożego w Kaliszu. „Powstające od wczesnych lat 50. budowle o przekryciach łupinowych były z reguły znacznie mniejsze od kaliskiego kościoła. Dotąd projektanci posługiwali się prostszymi geometrycznie formami o mniejszych rozmiarach. Tymczasem zadaszenie nawy kościoła Miłosierdzia Bożego w Kaliszu przykrywa powierzchnię około 1000m2, sięgając wysokości 45m w zwieńczeniu. Przy tych rozmiarach grubość łupiny – od 14 cm do zaledwie 6 cm na środku wielkiego łuku nawy – budzi słuszny respekt” - pisał na łamach miesięcznika „Architektura – Murator” Maciej Czarnecki.

Zofia i Oskar Hansenowie, projekt Linearnego Systemu Ciągłego; za: „Ku Formie Otwartej”, książka pod redakcją Joli Goli, wydana w 2004 roku przez Fundację Galerii Foksal we współpracy z Muzeum Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie

Zofia i Oskar Hansenowie, projekt Linearnego Systemu Ciągłego; za: „Ku Formie Otwartej”, książka pod redakcją Joli Goli, wydana w 2004 roku przez Fundację Galerii Foksal we współpracy z Muzeum Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie
Jerzy Kuźmienko i Andrzej Fajans, Sanktuarium Miłosierdzia Bożego w Kaliszu

W latach 80. do katalogu formalnych poszukiwań polskich architektów doszedł nowy motyw: poszukiwanie „stylu narodowego”. Na fali Karnawału „Solidarności” wzrósł popyt na architekturę „patriotyczną”, a spowodowane kryzysem ekonomicznym poluzowanie państwowych reguł, dotyczących użycia materiałów czy możliwości inwestycyjnych umożliwiło tworzenie form wcześniej nieużywanych. Na to nałożyła się także popularność przybyłych z „Zachodu” idei postmodernizmu – wszystko to zaowocowało szeregiem projektów o formach od historyzujących po wernakularny „powrót do korzeni”. W 1986 roku redaktorka miesięcznika „Architektura”, Ewa Przestaszewska – Porębska pisała o tym, że jednym przejawów odwrotu od modernizmu jest stał się w Polsce „nowy tradycjonalizm”, powrót do form historycznych, co więcej, zróżnicowanych ze względu na region. Architekci zaczęli sięgać po formy pojawiające się w przeszłości; odżyły dążenia do stworzenia „stylu narodowego”, wrócił styl dworkowy, zaczęto na nowo interpretować kształt polskiej chaty czy romantycznego założenia krajobrazowego, eksponować naturalne materiały – drewno, cegłę. Większość tych pomysłów można było jednak zobaczyć przede wszystkim na wystawach i przeglądach prac projektowych – niewiele trafiało do realizacji.

Wojciech Zabłocki, Projekt hali sportowo-widowiskowej w Warszawie, 1976, za: Wojciech Zabłocki, „Architektura”, Wydawnictwo Bosz, Olszanica 2007


Projektowanie niemożliwego – tworzenie wizji, o których zwykle z góry wiadomo, że nie zostaną zrealizowane, zajmowała wielu architektów. Niektórym te teoretyczne opracowania „pomagały” w projektach przeznaczonych do budowy (widowiskowe sklepienia hal sportowych projektu Wojciecha Zabłockiego były efektem jego obliczeń, prowadzonych przy okazji eksperymentów na papierze), innym – jak Witoldowi Lipińskiemu – dawała możliwość tworzenia form, pozostających poza „głównym nurtem”, dla jeszcze innych była po prostu odskocznią od szarej rzeczywistości prefabrykowanych bloków, opracowywanych w państwowych biurach projektowych. „Jeżeli (…) realizacja „innego” – „nowego” w odniesieniu do obrazu, rzeźby, poematu czy też utworu muzycznego jest decyzją samego twórcy (można na obraz nie patrzeć, muzyki nie słuchać, poematu nie czytać), to w przypadku bezpośredniego przeniesienia tych tendencji na grunt architektury nasuwa się wiele wątpliwości, ponieważ tutaj „nowe” musi (czy się to architektom podoba czy nie) liczyć się z opinią przyszłych użytkowników” – pisał w „Mitach i utopiach architektury XX wieku Jakub Wujek. Może więc o to chodzi w projektowaniu niemożliwego?

Wojciech Zabłocki, Projekt hali sportowo-widowiskowej w Warszawie, 1976, za: Wojciech Zabłocki, „Architektura”, Wydawnictwo Bosz, Olszanica 2007